wtorek, 28 kwietnia 2015

Kobieta jest jak cel do zaliczenia

Znam dużo facetów, zarówno takich porządnych i takich o trochę innym podejściu do życia. Kiedyś dzieliłam sobie mężczyzn na tych złych i dobrych. Wtedy mówiłam sobie, że źli myślą tylko o zaciąganiu do łóżka kolejnych kobiet. Dziś myślę, że się myliłam. 
Boję się postawić tezę, że każdy facet myśli o seksie bo zaraz odezwą się panowie i powiedzą, że to nie tak. W sumie to jeden z nich już się odezwał. Dosłownie przed chwilą wysłałam sms-a do kolegi ze studiów. Trochę pisaliśmy ze sobą na różne tematy i w końcu zapytałam:
"jak spotykam przystojnego faceta to 10 razy się odwracam i w końcu idę przed siebie. A Wy co robicie gdy spotykacie śliczną dziewczynę? Patrzycie na nią jak na cel który musicie zdobyć, zaliczyć?"
Szybko pożałowałam tego pytania. Odpowiedź była natychmiastowa:
"zwariowałaś?"
Nie, nie zwariowałam! Próbuję tylko zrozumieć, jak Wy mężczyźni myślicie. I jakoś mi to nie wychodzi. 
Jak lecę na autobus niemalże spóźniona i marzę o tym, żeby ktoś zatrzymał się na przejściu dla pieszych to nikt się nie zatrzyma. Bo akurat pech chciał, że mam płaskie buty albo wybrałam mniej elegancką wersję stroju. Ale jak już ubiorę szpilki to faceci zawsze się zatrzymują. Nawet, gdy nie zamierzam przechodzić na drugą stronę. Wtedy nagle machają mi, trąbią i zachowują się, jakbym była do wynajęcia. To upokarzające. 
Po co mężczyźni się zatrzymują i dlaczego się tak zachowują? Tak, jestem kobieta i nie umiem tego zrozumieć! Dla mnie to brzmi dość jasno- nie wystarczy im, że sobie popatrzą, muszą jeszcze do cholery pokazać, że myślą o czymś więcej. Wkurza mnie to strasznie! Mam tego dosyć, bo nie chcę, żeby tak mnie postrzegano z powodu tego, że mam parę centymetrów więcej. 
Błagam, niech znajdzie się tu jakiś facet i powie, że to nie tak. Niech ktoś wytłumaczy mi to wszystko. Marzę o tym, żeby ktoś szczerze powiedział, że to nie tak, że kobiety traktowane są jak cel do zaliczenia. Chciałabym się jutro obudzić w świecie, w którym kulturalnie przepuszcza się kobietę na przejściu bez gapienia się na jej tyłek. Chciałabym czuć, że jako kobieta nie jestem traktowana jako cel do zaliczenia. 

czwartek, 23 kwietnia 2015

Życie jest takie kruche

Zmęczona całym dniem na uczelni wsiadłam wreszcie do autobusu. Jako, że jutro czeka mnie kolokwium z niemieckiego to nie miałam wyjścia i zaczęłam powtarzać słówka. Niedaleko mnie w autobusie siedziała młoda dziewczyna. Nie zwróciłabym na nią uwagi gdyby nie to, że było strasznie ciepło, a ona siedziała w zimowej kurtce owinięta szalikiem. Miała też włożone okulary przeciwsłoneczne. Koło niej usiadła kobieta. Miała dobrze po pięćdziesiątce. Po chwili odezwała się do dziewczyny i powiedziała, że jest jej ciepło i zdjęła kurtkę. Widziałam, że dziewczyna coś jej odpowiedziała. 
Zajęta powtarzaniem słówek po chwili zorientowałam się, że ta młoda dziewczyna właśnie wraca od lekarza. Kobieta zapytała ją, czy złośliwy? Szybko skojarzyłam fakty i zrozumiałam, że ta dziewczyna ma raka. Rozmawiała z zupełnie obcą osobą. Odniosłam wrażenie, że musi podzielić się z kimś, z kimkolwiek tym, co przed chwilą usłyszała. Dla mnie nauka już się skończyła. Patrzyłam w zeszyt, a tak naprawdę przysłuchiwałam się rozmowie.  Nie wiem co to za rak, bo początek rozmowy mi umknął. Wiem, że w grę wchodzi operacja, ale ta dziewczyna się boi i nie jest do końca przekonana, bo lekarze mają różne zdania na ten temat. W jednej chwili zrobiło mi się tak strasznie smutno. Chciałam podejść, przytulić i powiedzieć, że będzie dobrze. Wiedziałam, że to nic nie da, bo przecież to nie ja mam tego raka, tylko ona. Albo raczej zabrakło mi odwagi. Może było mi wstyd przyznać się, że też przysłuchiwałam się tej historii? 
Kobieta, która siedziała obok tej dziewczyny mówiła, że trzeba wierzyć, że będzie dobrze. Widziałam, że ta dziewczyna zaczyna wierzyć w te słowa, że potrzebuje tej rozmowy z obcą osobą. Słyszałam też, jak mówiła, że boi się, że nie dożyje dnia w którym zacznie chodzić- mówiła o dziecku. Nie miała obrączki na palcu, bo zwróciłam na to uwagę. Zaczęłam się o nią bać, choć dla mnie też była obcą osobą. Po chwili powiedziała, że się nie podda i podniesiona na duchu przez obcą kobietę wysiadła na przystanku. Ja miałam do przejechania jeszcze kilka przystanków. Całą drogę obserwowałam kobietę, która z nią rozmawiała i myślałam o tej dziewczynie. Czemu życie jest takie kruche? Co ta dziewczyna zrobiła światu, że choroba wybrała ją? Życzę jej, żeby ta diagnoza okazała się błędem, choć wiem, że to raczej niemożliwe. Zamiast się uczyć wciąż myślę o tej dziewczynie i o kruchości życia. Czuję, że dzisiaj nie zrobię już nic więcej. 

niedziela, 19 kwietnia 2015

Zabierz się za siebie!- WSTĘP

Pisałam parę dni temu, że Ewa Chodakowska zmieniła moje życie i że wiele jej zawdzięczam. Stwierdziłam też, że przyszedł moment w którym zamarzyłam o cudownych udach i płaskim brzuchu. Kiedy zaczynałam ćwiczyć z Ewą chciałam zrzucić kilogram, może dwa. Dzisiaj wskoczyłam na wyższy poziom i chcę wyszczuplić uda, popracować nad pośladkami i brzuchem. W związku z tym przygotowałam sobie sama dla siebie wyzwanie o nazwie "Zabierz się za siebie!", które trwa dokładnie 4 tygodnie. Codziennie będę dzieliła się z Wami moimi postępami i porażkami, bo takie pewnie też będą. Po tych 28 dniach zrobię wielkie podsumowanie i mam nadzieję, że zobaczę pierwsze efekty, które zmotywują mnie do dalszej walki :). Przejdźmy teraz do szczegółów.

Zabierz się za siebie!
Czas trwania wyzwania to 28 dni podzielone na 4 tygodnie. Każdy tydzień rozpoczyna się postem, w którym przedstawiony zostanie cel na dany tydzień i program ćwiczeń. Dla mnie ważne jest to, że każdego tygodnia będę sobie dokładała cel. Oznacza to tylko tyle, że jeśli w pierwszym tygodniu zamierzam np. rzucić gazowane napoje to w drugim tygodniu oprócz tego rzucę jeszcze np. białe pieczywo. Z doświadczenia wiem już, że rzucenie wszystkiego wiąże się z porażką. W związku z tym swoje słabości i błędy będę eliminować stopniowo. 
Jeśli macie ochotę, to możecie przyłączyć się w dowolnym momencie. Możecie w komentarzu pisać, jakie są Wasze cele, jaki trening zaliczyliście w danym dniu. Możemy wspierać się wzajemnie :). Będę dzieliła się z Wami tym co zjadłam, Wy możecie zrobić dokładnie to samo :). 

czwartek, 16 kwietnia 2015

Ewa Chodakowska zmieniła moje życie

Nigdy nie lubiłam lekcji W-Fu w szkole. Kombinowałam jak tylko się dało. W podstawówce i gimnazjum to jeszcze jakoś to było, ale w liceum ciągle załatwiałam coś ważniejszego i jakoś tak zawsze wypadało to na lekcjach wychowania fizycznego. Chodziłam do mat-fizu, więc nikt nie przejmował się tym, że mówiąc wprost olewałam sobie W-F. Wszyscy go olewali, bo sala gimnastyczna była średnia, bo nauczycielka z założenia i tak dała każdemu 5, jeśli tylko nie miał godzin nieusprawiedliwionych. A my przecież zawsze zwalnialiśmy się w ważnej sprawie! I wszystko było zawsze usprawiedliwione. Zwalniała pani pedagog bo akurat koleżanka miała złamane serce, zwalniał wychowawca bo trzeba było pomóc przed zebraniem z rodzicami, zwalniali inni nauczyciele bo akurat była organizowana akademia, zbiórka żywności albo coś innego. Zawsze była okazja. I tak jakoś przeżyłam te 3 lata. Na studiach też się zbytnio nie przemęczałam, bo do wyboru były zajęcia na sali gimnastycznej, gdzie zwykle wybierałyśmy z dziewczynami program relaksacyjny i mówiąc wprost spały na matach przy szumie morza z magnetofonu. Wybrałam też chodzenie z kijkami, czyli w zasadzie 90 minut spaceru w ciągu tygodnia. I tak przeżyłam również wychowanie fizyczne na studiach.
Któregoś dnia coś we mnie pękło i postanowiłam zabrać się za siebie. Nie jestem gruba, ale do anorektyczek też nie należę. Nie chciało mi się chodzić na siłownię. Szczerze mówiąc to nie miałam na to ochoty. Nie chciałam też sztucznych programów fitness, w których trzeba skakać w rytm muzyki.  1 sierpnia 2013 roku trafiłam w sieci na "Skalpel" Ewy Chodakowskiej. I tak zaczęła się moja przygoda z nią. 
Pamiętam, że nie umiałam zrobić całego programu i pamiętam też że robiłam postępy. Nigdy nie przemęczałam się i nie robiłam kolejnego powtórzenia na siłę. Marzyłam o lepszej figurze, ale nie chciałam umięśnionego ciała. Zrobiłam takie postępy, na jakie zasłużyłam. Nigdy nie zafundowałam sobie przerwy dłuższej, niż 1 tydzień. Nawet, kiedy byłam chora, wstawałam po 6 dniach i mówiłam, że czas poćwiczyć. Ewa zaszczepiła we mnie nawyk regularnego ćwiczenia. Nigdy nie spotkałam tej kobiety, ale jestem jej cholernie wdzięczna. Jestem jej cholernie wdzięczna, bo sprawiła, że ruszyłam tyłek z kanapy. Była ze mną wirtualnie, kiedy w moim życiu zmieniało się dużo. Kiedy miałam dosyć wiedziałam, że mogę odpalić program i zaraz będzie lepiej. Kiedy stałam na życiowym zakręcie i w moim związku przestało się układać i zakochałam się w kimś innym też ze mną była. Pisała wtedy w sieci do każdej z kobiet:
"Odwróć się na pięcie i rób swoje, z jedną myślą w głowie: ja też zasłużyłam na szczęście"
Ewa Chodakowska
Te słowa sprawiły, że podjęłam ostateczną decyzję. Odwróciłam się na pięcie i zafundowałam sobie szczęście. Czy było warto? Nie o tym dzisiaj :). 
Wiem, że wiele osób krytykuje Ewę Chodakowską. Ludzie narzekają, że nie do końca tłumaczy ćwiczenia, zarzucają, że to biznes jak każdy inny, że ... Nieważne! Mnie to nie przeszkadzało nigdy. Nie patrzyłam na to w ten sposób. 
Cokolwiek powiecie, ja powiem zawsze jedno- mam swoje zdanie i wiem, że Ewa zmieniła moje życie. Ta kobieta sprawiła, że pewna forma aktywności ruchowej pojawiła się w moim życiu na stałe. 
Dziś przyszedł chyba taki dzień, kiedy jestem gotowa na ciężką pracę i chcę czegoś więcej. Zaczęłam marzyć o tym naprawdę zdrowym stylu życia, o tym płaskim brzuchu. Chcę zobaczyć efekty i zapracować na nie. Chcę, żeby połączyła mnie z Ewą Chodakowską jeszcze silniejsza więź. Ewa, jestem na to gotowa! Zmieniłaś moje życie i chcę, żebyś zrobiła to ponownie. 
Nie mówię, że od teraz będę w kółko robiła programy Ewy. Spróbuję czegoś innego z kimś innym, spróbuję wszystkiego ale będę pamiętała, kto był, gdy zaczynałam. Od poniedziałku zaczynam swoje osobiste 28-dniowe wyzwanie. Zwrócę uwagę na to co jem i wskoczę na wyższy poziom zaawansowania, jeśli o ćwiczenia chodzi. Trzymajcie kciuki! :)

wtorek, 14 kwietnia 2015

Co widzę w lustrze?

Stoję, patrzę w lustro i kogo widzę? Kogo widzę w lustrze, które w odbiciu ukazuje moją twarz? Kim tak naprawdę jestem? Nie jest to pytanie proste, a odpowiedź na nie zależy od wielu czynników. To, jak patrzę na siebie i postrzegam swoje odbicie w lustrze zależy od mojego nastroju, od tego, co mam na sobie, od tego, jaka chciałabym być, o czym aktualnie marzę, ale przede wszystkim odzwierciedla to, w jakim stopniu akceptuję samą siebie.
Niezależnie od tego, o jakiej porze dnia spojrzę w lustro, ujrzę w nim średniego wzrostu brunetkę. Gdy wchodzę do łazienki rano, czasem po nieprzespanej nocy, bez makijażu i fryzury, nie przeżywam szoku. Nie jest dla mnie zaskoczeniem niesforny kosmyk włosów odgięty w drugą stronę, nie dziwią mnie podkrążone oczy. Nie przeraża mnie fałdka tłuszczu. Nie wstydzę się sama siebie i nie boję się własnego odbicia. Akceptuję swój wygląd zewnętrzny taki, jaki on jest. Nie ma ludzi idealnych i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mam wady. Gdy w to samo lustro spojrzę wieczorem, widzę tę samą siebie. Niby taka sama, a jednak inna- z bagażem doświadczeń i przeżyć kolejnego dnia. I gdy tak stoję przed tym lustrem, z mleczkiem do demakijażu i płatkami kosmetycznymi, zaczynam myśleć o tym, co przeżyłam przez cały dzień. Analizuję cały swój dzień, niejednokrotnie widzę swoje błędy. Czasem wracają wspomnienia, kręci się łza w oku. Codziennie też zastanawiam się, po co mi ten podkład, tusz do rzęs i cała reszta. Najpierw wstaję najwcześniej z całej rodziny, a później kładę się spać najpóźniej, bo przecież muszę to zmyć z siebie. Co daje mi ta "tapeta"? W czym pomaga, co ułatwia? Czy jest to przejaw braku samoakceptacji z mojej strony? Nie bo przecież akceptuję samą siebie, znam swoje wady, znam swoje zalety i godzę się z nimi. 
Poranna kawa, szybki przegląd otrzymanych maili, wizyta w łazience- makijaż, walka z prostownicą czy pianką do włosów. Zaczyna się robić późno, radio podaje kolejną porcję faktów, znak że zaraz na poważnie muszę wyjść z domu. Zjadam śniadanie w biegu i czasem nie zdążę nawet dopić kawy. Szybko zabieram potrzebne rzeczy i biegnę na dół po schodach. Ubieram się i znów spojrzenie w lustro. Czy aby na pewno wszystko jest w porządku? Żegnam się ze wszystkimi i wychodzę. 
Kilka, jak nie kilkanaście razy spojrzę w lustro, zanim wyjdę rano z domu. Gdy wrócę jest dokładnie tak samo. Nie wyobrażam sobie dnia bez kawy, bez prądu, wody, czy też bez lustra. Dziś wpisało się ono w moje życie i  jest jego nieodłącznym elementem. Poprawia humor, sprawia, że na mojej twarzy maluje się uśmiech, albo uświadamia, że to nie będzie dobry dzień. Jest też doskonałym miejscem do przemyśleń, bo to właśnie przed lustrem najczęściej myślę o tym, kim jestem, co ze mną jest nie tak.
Gdy zakładam szpilki i mam 10, czasem 12 cm więcej, wiem, że to będzie dobry dzień. Wtedy też w lustrze widzę inną siebie. To właśnie wtedy podobam się sama sobie najbardziej. Wtedy w pełni akceptuję siebie, niezależnie od swoich wad, wtedy też problemy stają się mniejsze. Szpilki zdecydowanie dodają mi pewności siebie i sprawiają, że mogę więcej. Wiem, że to będzie dobry dzień i nic nie wyprowadzi mnie z równowagi.  Gorzej, gdy tych szpilek nie ma. Momentalnie staję się mniejsza, niższa. I czasem brakuje mi tej pewności siebie, tej wiary we własne możliwości. Jest to spojrzenie w lustro i czasem taki strach w oczach. Ta nutka niepewności, że coś może nie wyjść. I czasem nie wychodzi. Z resztą w szpilkach też czasem nie wychodzi. Tylko wtedy te problemy stają się jakoś mniejsze. A gdy nie mam już tych sztucznych centymetrów, muszę sobie radzić inaczej.
Czasem tak zastanawiam się, jak będzie wyglądało moje odbicie w lustrze za 10, czy 20 lat. Kim będę, co osiągnę i gdzie zaprowadzi mnie droga, którą idę? To właśnie przed lustrem najczęściej marzę. To przed nim zastanawiam się kim będę i kim chciałabym być? Odpowiedzi są bardzo różne. Czasem oczyma wyobraźni widzę siebie w todze, czasem po placu budowy maszeruję w kasku z dumnie brzmiącym napisem na identyfikatorze- „kierownik budowy”.  Jeszcze innym razem widziałam siebie w sukni ślubnej, czy za kierownicą trabanta. Lustro jest dla mnie bardzo ważne, a to, co uda mi się w nim zobaczyć zależy ode mnie samej i od tego, co chcę w danej chwili ujrzeć.
Jak każda kobieta dbam o swój wygląd. Nie, nie lubię tego stwierdzenia „jak każda”. Na co dzień robię przecież wszystko, żeby się wyróżniać, żeby nie być jak każda. Więc dlaczego teraz miałabym być w jednym worku z całą resztą? Wracając do tematu- tak, dbam o swój wygląd i pragnę się podobać przede wszystkim samej sobie, ale też płci przeciwnej. I nie ma w tym nic dziwnego. Lustro jest czymś, co pomaga mi to osiągnąć. Poświęcam mu bardzo wiele czasu, uwagi i nie wyobrażam sobie dnia bez niego. Przyznaję się do tego, bo taka jest prawda.
To, co widzę w lustrze w danej chwili zależy tylko i wyłącznie od tego, co chcę zobaczyć. Są dni, kiedy jestem super zgrabną laską, są dni, kiedy pojawia się obojętność i po prostu jestem, ale są też dni kiedy jestem beznadziejną i nic nieznaczącą kolejną szarą osobą. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że lustro w żadnym, nawet najmniejszym stopniu nie odzwierciedla tego, kim jestem. Pokazuje ono po prostu jakiś obrazek. To, jak zinterpretuję ten obrazek, zależy już ode mnie samej i od mojego nastroju. Interpretacje te są więc bardzo różne. A Wy co widzicie w lustrze? 

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Zupa pieczarkowa

Czasem nie mam czasu ani ochoty na siedzenie w kuchni.Wtedy z pomocą przychodzi mi szybka wersja zupy pieczarkowej. Taką zupę możecie podać swoim domownikom z grzankami albo z makaronem :) Nie zrażajcie się listą składników, bo jest długa ale większość z tego macie na co dzień w domu :)

Składniki:

kawałek mięsa
1 marchewka 
1 pietruszka
5 kulek pieprzu ziarnistego czarnego
3 kulki ziela angielskiego
2 liście laurowe
kostka rosołowa
750 g pieczarek
3 średnie cebule
1/4 kostki masła
5 łyżek śmietany (18% lub 30%)
sól
pieprz
maggi

Etapy postępowania:

  1. Do garnka wlewam około 2 litry wody, wrzucamy obraną i pokrojoną marchewkę oraz pietruszkę, kawałek mięsa, ze 2 liście laurowe, 5 kulek pieprzu i 3 kulki ziela angielskiego.  Ja wrzucam także do tego kostkę rosołową. Całość gotujemy na nie za dużym ogniu.

  2. W międzyczasie myjemy i kroimy pieczarki. Kroimy także cebulę. Pieczarki będziemy razem z cebulą podsmażać na maśle.
  3. Kiedy pieczarki będą już podpieczone to możecie je wyłączyć.
  4. Kiedy marchewka i pietruszka będą już miękkie, wrzucamy do garnka podpieczone pieczarki i mieszamy.
  5. Gdy zupa trochę przestygnie odlewamy sobie osobno około pół kubka zupy i dodajemy do tego śmietanę (np. 5 łyżek) i mieszamy. Mieszaninę wlewamy do zupy. 
  6. Zupę doprawiamy do smaku solą, pieprzem i maggi. Ja dałam 2 łyżki maggi i po pół łyżeczki soli i pieprzu. Wszystko zależy od pieczarek i od tego, czy dajecie kostkę rosołową. Jeśli lubicie, to możecie do zupy wrzucić trochę posiekanej pietruszki.
Uwagi dodatkowe:

  1. Zupę możecie podawać z makaronem albo grzankami (przepis na grzanki).

Zupa z grzankami i makaronem:















Smacznego :)

niedziela, 12 kwietnia 2015

Wiosenny powrót do życia

Doczekałam się wreszcie pięknego weekendu! Pierwszy naprawdę słoneczny weekend w tym roku, pierwsze opalanie i pierwszy grill. Jak zawsze zakończenie to samo- czerwone plecy i przypieczona twarz. Nie, spokojnie nie zasnęłam na słońcu ;) Jeszcze mi się to nie zdarzyło nigdy. 
Po cichu liczyłam na pierwsze opalanie w weekend majowy. Miałam nadzieję, że wtedy wyłożę się w ogrodzie i nie będzie mnie dla nikogo. Pogoda chyba mnie lubi i postanowiła obdarować mnie słońcem zarówno wczoraj, jak i dzisiaj. Cudownie! Ten pierwszy słoneczny weekend jest zawsze jakiś taki wyjątkowy. Co roku wiosną czuję, że rodzę się na nowo. Tym razem było tak samo, choć ludzie wokół reagowali dziwnie.
Wiem, że jest pierwsza połowa kwietnia. Wiem, że jeszcze nawet drzewa nie wypuściły dobrze liści. Doskonale zdawałam sobie też sprawę z tego, że mój żywopłot jest jeszcze goły. I co z tego? Przecież jestem u siebie w ogrodzie. Jestem u siebie w domu! I mam prawo leżeć sobie w stroju kąpielowym, tak w stroju kąpielowym, a nie nago, żeby nie było wątpliwości. Nie rozumiem więc dziwnych uśmiechów ludzi przechodzących ulicą. Jak coś im się nie podobało to mogli przecież nie zaglądać do mojego ogrodu. Może wydawałam im się lekko denerwująca? A może uznali mnie za jakąś wariatkę? Byłam sobą. Tak, mam taki styl. Jak wariatka rzucam się na pierwsze słońce. I gdyby ten ciepły dzień trafił w lutym to też leżałabym w tym stroju kąpielowym gdyby tylko były do tego warunki. Tak więc opinia innych w ten weekend nie interesowała mnie wcale. W końcu to ja będę miała lekko opalone ciało jak już pozbędę się czerwieni na plecach i twarzy. I wtedy to ja będę mogła pokazywać palcami tych bladych. Ale nie będę. Nie będę, bo to nie w moim stylu.
Normalnie opisałabym tutaj cały swój żal, ponarzekała na to, że ludzi są wścibscy ale nie dzisiaj :). Dzisiaj nie ma miejsca na narzekanie, nic nie wyprowadzi mnie z równowagi. To jeden z tych dni w roku, kiedy jestem inna. Czuję, że narodziłam się na nowo. Znów chce mi się żyć. Jak zawsze dociera do mnie, że najwyższy czas zabrać się za dietę i ćwiczenia :). Dzisiaj też najwyższy czas wymienić ubrania w szafie na te wiosenne. Znów zacznie chodzić się w sukienkach. Pożegnam się z ciężkimi płaszczami i odłożę do szafy zimowe buty. Codziennością staną się szpilki, balerinki i wychodzenie z gołą nogą. Wiem, rozmarzyłam się trochę. To nie nastąpi natychmiast, ale jest już bliżej, niż dalej.
Niesamowite, że parę promieni słońca i 2 ciepłe dni mogą zmienić sposób patrzenia na świat. Mam tak co roku, gdy przychodzi ten pierwszy weekend :). Od razu chce mi się żyć dużo bardziej. Natychmiast mam plany na kolejne miesiące. I już nie mogę doczekać się kolejnego słonecznego weekendu.
A jak Wam minął weekend? Też tak macie, że wraz z nadejściem wiosny chce Wam się żyć jakby na nowo? 

czwartek, 9 kwietnia 2015

Związek między edukacją i aborcją

Ostatnio media ciągle poruszają temat aborcji. Słyszałam dzisiaj urywek jakiejś dyskusji na jednej ze stacji. I tak sobie pomyślałam, że też mam jakieś zdanie na ten temat. Wy też pewnie jakieś macie. Zachęcam Was do dyskusji w komentarzach czy też prywatnych mailach :).
Osobiście trochę nie rozumiem tej dyskusji. Mnóstwo krajów co do zasady zezwala na aborcję. Polska jak zwykle pozostaje w tyle. Można przerwać ciążę, jeśli zagraża zdrowiu czy życiu kobiety, gdy płód jest upośledzony lub nieodwracalnie chory i gdy do ciąży doszło w wyniku przestępstwa. Rozumiem i nawet się z tym zgadzam. Nie rozumiem natomiast dlaczego kobiecie, która chce przerwać ciążę na własne życzenie i robi to w pełni świadomie zabrania się tego? 
Wiem, odezwie się zaraz Kościół. Też jestem wierząca! I to niczego nie zmienia. Ja nie przerwałabym ciąży i mnóstwo innych kobiet też nie. Ale zawsze znajdą się takie, które nie są wierzące, wiedzą, że nie dadzą rady albo mają swoje inne powody. Czemu prawo ma tym kobietom czegoś zabraniać? Przecież, jeśli naprawdę będą chciały to zrobić to zrobią. I nawet jeśli nie zrobią tego nielegalnie w Polsce, to przecież zrobią to w innym kraju. A jeśli zrobią to poza granicami Polski to też poza naszym krajem pozostawią pieniądze. Kto straci? Z czysto ekonomicznego punktu polska gospodarka. I tu widzę pierwszą sprzeczność. Pierwszą i nie jedyną.
Możesz powiedzieć, że jak się zrobiło dziecko, to trzeba brać za nie odpowiedzialność. Tak, zgadzam się z Tobą. Ale to nie znaczy, że cały świat myśli tak, jak my. Miewamy chwile słabości. I może ta ciąża jest wynikiem takiej chwili słabości? Łatwo ocenić. Dużo trudniej wysłuchać. 
Osobiście uważam, że aborcja powinna być legalna i dozwolona w Polsce. To moja teza i moje zdanie. Nie wydaje mi się, że legalizacja aborcji sprawi, że nagle więcej kobiet zacznie przerywać ciążę. Przyczyni się z kolei do tego, że zacznie się to dziać w normalnych warunkach, z mniejszym narażeniem na ryzyko powikłań. Nie mówię, że mamy dać aborcję za darmo. Niech ten zabieg będzie płatny. Niech będzie drogi ale jednocześnie na kieszeń przeciętnego Kowalskiego albo raczej przeciętnej Kowalskiej. To sprawi, że będziemy mieć wpływy do budżetu. Nie będę mówiła o korzyściach jakie niesie za sobą umożliwienie aborcji bo tu nigdy nie będzie korzyści ale może takie rozwiązanie mimo wszystko jest lepsze od obecnego? Bo przecież jak już zauważyłam, jak ktoś będzie chciał usunąć to znajdzie rozwiązanie. 
Seks i nieplanowane ciąże były zawsze. Temat aborcji też istniał od dawna. Tyle, że kiedyś nie mówiło się o tym tak głośno i tak dużo. Zaczęliśmy mówić o seksie i wpadkach ale zapomnieliśmy o edukacji młodzieży. 
Doskonale pamiętam lekcje wychowania do życia w rodzinie z czasów podstawówki, liceum czy gimnazjum. W podstawówce byliśmy za mali by o tym mówić, w gimnazjum za głupi by podejść do tematu, a w liceum uznano, że już wszystko wiemy. Widzisz ten sam problem co ja? Kto miał z nami o tym rozmawiać? Rodzice? Może Twoi i moi, ale nie wszyscy. Wiem, to temat trudny. Bo co powiedzieć dziecku, której w zasadzie już nie jest dzieckiem? Najlepiej milczeć a później się dziwić.
Musimy rozmawiać. Musimy uświadamiać. I wreszcie musimy przestrzegać. Ale przede wszystkim musimy wspierać! Jak przyjdzie do Ciebie licealistka i powie, że ma chłopaka i chce rozpocząć współżycie to zabierz ją do cholery do ginekologa. Powiedz jej, jak ma się zabezpieczyć. Jak tego nie zrobisz to będzie próbowała to zrobić na własną rękę albo w ogóle się nie zabezpieczy. Drogi tato, nie mówi, że to Twoja córeczka i że nie ma prawa sypiać z kim chce. Ona już dawno dorosła! I zrobi co będzie chciała. Nie masz na to wpływu. Zaakceptuj i wspieraj.
Zastanawiasz się pewnie, czemu o tym mówię i dlaczego dotykam tych dwóch tematów? To proste. Seks związany jest z aborcją. Nie unikniemy nieplanowanych dzieci bo zawsze będą chwile słabości, źle używane gumki i zwyczajne wpadki. Ale możemy uświadomić, dobrze przygotować do współżycia i co za tym idzie- możemy w końcu ograniczyć liczbę usuwanych ciąż. Edukacja seksualna w Polsce leży! Nie zbawimy całego świata ale możemy zadbać o własne pociechy. 

wtorek, 7 kwietnia 2015

Nie dla mnie "dzień śmierdziela"!

Postanowiłam skorzystać z tego, że mam dzisiaj wolne i zrobiłam sobie "dzień śmierdziela". Żeby nie brzmiało tak drastycznie to dodam, że oczywiście umyłam się ale cały dzień siedziałam w domu w szlafroku. Śmieję się i mówię sama do siebie, że chciałam spędzić jeden dzień, jak aktorzy w serialach. Jak wrażenia? 
Było beznadziejnie! 
Nie dla mnie taki "dzień śmierdziela". Nie dla mnie takie siedzenie w domu w szlafroku! Czuję się taka zmęczona tym dniem. Nic mi od rana nie wychodziło. Jak tylko wzięłam się za ogarnianie pracy licencjackiej to okazało się, że dane beznadziejne, że nie da się z nich nic policzyć. Z przygotowywania zagadnień na czerwcowy egzamin też niewiele wyszło bo jakoś wybieranie najważniejszych treści z książki kompletnie mi się nie udawało. Wszystko wydawało się takie ważne, że najchętniej założyłabym, że wykucie na pamięć ryzy papieru jest konieczne. A przecież przedmiotów dużo i jeszcze w dodatku 2 kierunki studiów. 
W ogóle nic mi dzisiaj nie wychodziło. No dobra, świetnie szło mi dojadanie resztek ciast po świętach. Bo przecież nie mogę pozwolić na to, żeby ciasto się zmarnowało ... A to, że na wadze coraz więcej to już taki drobny szczegół. 
A więc chodziłam dzisiaj po domu w tym szlafroku od 8 do 17. Nie wytrzymałam dłużej i poszłam ćwiczyć. To była jedyna dobra decyzja podjęta w dniu dzisiejszym. Wracając do tematu, oświadczyłam rodzinie przy śniadaniu, że mam dzisiaj "dzień śmierdziela". Jakże byli zdziwieni, bo przecież jeszcze nigdy nie oglądali mnie cały dzień w szlafroku. Nawet jak byłam chora albo miałam gorszy dzień to przynajmniej wskoczyłam w dres. A tu dzisiaj taka zmiana. Jakoś to przyjęli i nawet nie krytykowali. Do czasu oczywiście. Kiedy pojawiłam się na obiedzie taka nieumalowana, w kapciach i różowiutkim szlafroku to brat już nie wytrzymał. Wyraźnie dał mi do zrozumienia, że jak on się nie ogarnie to wygląda dużo lepiej. Mocno podkreślił to, że nie da się na mnie patrzeć i mam coś z sobą zrobić. Mało przejęłam się jego zdaniem. Nie przejęłam się też zdaniem taty, który stwierdził mniej więcej to samo. Mało tego, nie ruszyły mnie też żarty na temat tego, że przecież moja druga połówka może wpaść z niezapowiedzianą wizytą i że będzie mi zwyczajnie głupio, jeśli zobaczy mnie w takim stanie. Nie byłoby mi głupio! Przecież jeśli kiedyś zostanie moim mężem to będzie oglądał mnie w dużo gorszym stanie. 
W ogóle nie ruszyło mnie zdanie członków mojej rodziny. Uparcie twierdziłam, że mam dzisiaj "dzień śmierdziela". Tyle, że z każdą godziną czułam się coraz gorzej. Nie dla mnie takie siedzenie w szlafroczku, oj nie. Jestem jednak typem kobiety pracującej. Muszę rano wstać, umyć się, pomalować i ubrać jak człowiek i jeszcze najlepiej wyjść do ludzi.
Jak pomyślę, że miałabym tak kiedyś przeżyć tydzień czy miesiąc to już mi gorzej. Dla kogo w takim razie jest takie paradowanie cały dzień w piżamie? Tak się teraz zastanawiam... Pewnie jest taki typ ludzi, którym nigdy się nie chce i jest im wszystko jedno. A może przychodzi to z wiekiem? Może w pewnym momencie człowiekowi jest wszystko jedno? Może to dobre dla pracujących? Może wypaleni zawodowo i wyczerpani potrzebują czasem takiej odskoczni? Co o tym myślicie? 

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Wiara od święta i na pokaz? Czy to jeszcze wiara?

Jestem w Kościele w każdą niedzielę. Jestem wierząca i praktykująca ale nie lubię świąt. Nie lubię Świąt w Kościele, bo nagle każdy jest wierzący. Spotykasz setki nowych twarzy. I każdy nagle musi siedzieć w pierwszym rzędzie i pokazać się. Czy na tym polega wiara? Czy to nowa definicja wiary, którą stworzyliśmy sobie sami?
Mieszkam w małym mieście. To miasto, nie wieś, choć czasem bywa tu jak na wsi. Nikt nie podejdzie do Ciebie w Kościele i nie powie Ci, że to jego miejsce ale każdy ma jakieś swoje miejsce. Wiesz, że w pierwszym rzędzie siedzi zawsze ta pani w blond włosach, że z tyłu Kościoła stoi Twoja sąsiadka, a na balkonie siedzi takie starsze małżeństwo. I tak jest zawsze z wyjątkiem Świąt.
Gdy przychodzą Święta to cały ten układ wywraca się do góry nogami. Przychodzę przed mszą wcześniej, o stałej porze ale mogę już liczyć na marne miejsce z tyłu o ile w ogóle. Z samego przodu siedzi pełno ludzi, których widzę pierwszy raz. Nie rzucam się o to, że ktoś zajął "moje" miejsce. Nie muszę siedzieć, nie kręci mi się w głowie, nie jestem starsza i mogę spokojnie stać całą mszę. Rzucam się z kolei o to, że nagle wierni cudownie się mnożą, a po Świętach nagle nikną. Wiem, że czasem na Święta zjeżdża rodzina, że chodzi się wspólnie do Kościoła. Ale to nie ta sytuacja. Obserwuję to od jakiegoś czasu i znam ten typ. Znam typ wiary na pokaz!
Jak wyglądają Ci wierzący od święta? To bardzo proste i łatwo to zauważyć. To rzucające się w oczy dobrze ubrane kobiety. Widać, że świeżo przed Świętami była u fryzjera, że specjalnie po to, by pójść do Kościoła kupiła nowy płaszcz, torebkę, czy buty z których nie odkleiła metki. Te buty z przyklejoną ceną śmieszą mnie najbardziej. Czy aż tak bardzo ludzie pragną się pokazywać? To w sumie śmieszne ale tak na poważnie żałosne. Tym kobietą często towarzyszą mężczyźni, a może odwrotnie? Nieważne. Tyle, że faceci nie rzucają się w oczy. Nie odróżnisz czy przyszedł się pokazać, czy nie bo zwykle wszyscy wyglądają tak samo.
Jest coś co jeszcze bardziej mnie w tym wszystkim denerwuje. To, że ktoś przyszedł i ubrał się lepiej ode mnie to jeszcze nie powód, żeby mówić, że wierzy od święta. Ale chwila moment. Chyba mam rację. Wystarczy przyjrzeć się tym osobom. Nie do końca wiedzą, jak się zachować. Patrzą po innych, czy już siadamy, czy może jeszcze stoimy? Pchają się do Komunii, jakby miało dla nich zabraknąć. To nic, że logiczniej byłoby przepuścić najpierw innych, bo wtedy nie będziemy sobie wzajemnie przeszkadzać i przepychać się. Ważne, że ja już biegnę, że stoję najbliżej ołtarza i że ksiądz mnie widzi. A może Pan Bóg? Uwierz, Pan Bóg widzi więcej, niż Ci się wydaje. I jeśli dostrzegł Cię dzisiaj przy ołtarzu to z pewnością zauważył też, że nie bywasz przy nim za często.
Świat biegnie do przodu i wszystko się zmienia. Zmieniła się też nasza definicja wiary. Dziś bardzo często wierzymy od święta i na pokaz. Czy aby na pewno o to w tym chodzi? Czy aby na pewno na tym polega wiara? A może to ja się mylę? Może Ci ludzie po prostu nagle wszyscy wybrali sobie mszę na godzinę 9 w świąteczny dzień? Może bywają w Kościele zawsze, tylko ja jakoś zwykle ich nie widzę? Chciałabym się mylić, ale znam się na statystyce i liczbach i wiem, że na 99% mam rację. Ten 1 nic nie znaczący procent to tylko lekkie poddanie wątpliwości postawionej tezy i nadzieja na to, że może tym razem liczby mnie zawiodły.
Nie będę mówić ludziom, jak mają wierzyć. Każdy wierzy jak umie. Tylko może warto, żeby wierzący od Święta zastanowili się czy to w ogóle podchodzi pod wiarę? Niech każdy w swoim sumieniu oceni i przemyśli sam dla siebie. 

niedziela, 5 kwietnia 2015

Silna kobieta, czyli singielka?

Natknęłam się kiedyś w sieci na stwierdzenie, że kobiety nie da się zdefiniować. Pomyślałam wtedy, że to kompletna bzdura, bo przecież my kobiety istniejemy naprawdę. Spotykacie nas na ulicy codziennie i jak nas mijacie to dobrze wiecie, że to akurat my jesteśmy kobietami. Na czym zatem polega problem? Może na tym, że jesteśmy tak bardzo różne, że trudno nas zdefiniować. Bywamy słabe i uległe ale też bywamy silne i niezależne. Dziś chcę skupić się na tych silnych kobietach. 
Silne kobiety są inspirujące usłyszałam kiedyś w telewizji. To niewinne zdanie wypowiedziane w scenie serialu dało mi do myślenia.
Co to znaczy być silną kobietą? Czy jestem silna? Czy Ty jesteś silna?
Bycie kobietą to pełnienie wielu ról społecznych przez jedną osobą. Bycie kobietą to bycie córką, żoną, matką, babcią, pracownikiem na pełen etat. To bycie sprzątaczką, kucharką, opiekunką, pielęgniarką, lekarką, psychologiem, pedagogiem, nauczycielem. To też bycie przyjaciółką w szerokim znaczeniu tego słowa. To też rola "nosicielki życia". To tylko parę przykładowych ról kobiety.
Bycie kobietą oznacza pracę na pełen etat, bez prawa do L-4. Zawsze musisz pełnić jaką rolę. Możesz powiedzieć, że jeśli mówimy o singielce to katalog ról ulega skróceniu i jest prościej. Czy jest tak aby na pewno? Dobrze, pomówmy o tej singielce. Nie ma dzieci, więc nie jest matką, nie będzie też babcią. Ale przecież jest córką, sprzątaczką, kucharką, przyjaciółką, ... I w końcu jest pracownikiem. Stereotyp singielki mówi, że to pracy się poświęca. Idźmy tym tropem dalej. Nie przyjmuje na siebie roli żony i matki ale natura kobiety już taka jest, że jeśli jakaś rola nam odchodzi to angażujemy się w inną bardziej. Ciągle pracujemy na pełnych obrotach, dajemy z siebie maksimum i jesteśmy wieloma osobami, choć ciało mamy jedno. Nie mów mi więc już nigdy więcej, że bycie singielką coś upraszcza.
Wróćmy do tematu.
Czemu więc mówi się o silnych kobietach? Przecież każda z kobiet odgrywa wiele ról, więc każda z definicji powinna być silna. A jednak jest inaczej.
Tak już w życiu jest, że zawsze znajdzie się ktoś ponad nami. Ktoś z silniejszym charakterem, może ktoś bardziej wybitny. I wśród kobiet też tak jest. Chociaż każda jest silna to tylko o niektórych mówi się, że są silne. Może to wygodniejsze dla mężczyzn, może to my kobiety tak wybrałyśmy bo nie doceniamy się wystarczająco?
Jak w takim razie definiuje się tą silną kobietę? Mnie osobiście definicja silnej kobiety kojarzy się z singielką na kierowniczym stanowisku. Wiem, uparłam się dzisiaj na te singielki. Sama nie wiem, dlaczego. Ale tak właśnie widzę silną kobietę. To dyrektor banku może pani prezes dużej firmy. Czy to bank czy jakaś inna firma to to akurat jest mało ważne. Ważne, że ona doszła tam gdzie wiele innych kobiet nie ma odwagi dojść. A prywatnie poza pracą jest sama. Dlaczego? Może dlatego, że skoro już zaszła tak daleko, weszła w świat, gdzie u konkurencji kierownicze stanowiska zajmują mężczyźni, to może zwyczajnie nikt nie spełnia jej wymagań?
Postawmy się na miejscu tej singielki dyrektorki. Może tak będzie nam prościej to rozumieć. Jest szefową i podejmuje decyzje. Musi twardo stąpać po ziemi. Musi być tak mocna, by bez sentymentów wręczyć wypowiedzenie i podjąć decyzję dotyczącą przyszłości firmy. I teraz taka kobieta ma tworzyć związek w którym facet będzie rządził? Jak ona ma to zrobić? Będzie szukała, zakochiwała się ale robiła to z rozsądkiem, bo przecież jest dyrektorką firmy i działa racjonalnie. I tak spotka się z pierwszym, drugim, ..., dziesiątym i pięćdziesiątym mężczyzną. I za każdym razem to ona będzie chciała rządzić bo taką ma już naturę. I w końcu dotrze do niej, że z tego nic nie będzie i że spędzi resztę życia jako singielka. To moja definicja silnej kobiety. Jestem przekonana, że Ty znasz inna, że widzisz to inaczej. Podziel się ze mną swoją definicją silnej kobiety. A nóż sprawisz, że dostrzegę to co Ty, że po namyśle zmienię zdanie. 

piątek, 3 kwietnia 2015

"Niedobra miłość"

Zwykle nie mam czasu dla siebie. W teatrze czy kinie bywam rzadko, na książki inne niż podręczniki też zwykle nie mam czasu. Nadrabiam zaległości w wakacje i święta. I skoro dzisiaj mam wolne to postanowiłam, że teatr przyjdzie do mnie :). Dzisiaj postawiłam na Teatr Telewizji i postanowiłam zobaczyć spektakl "Niedobra miłość" wyreżyserowany przez Andrzeja Łapickiego na podstawie sztuki Zofii Nałkowskiej pt. "Renata Słuczańska". 
Jak tytuł sztuki wskazuje tematem jest miłość. Nie będzie pewnie też żadnym zaskoczeniem to, że powiem, że podczas spektaklu trwającego trochę ponad godzinę przedstawione zostały różne spojrzenia na miłość. Zależały one od wielu czynników, w tym także od wieku. W życiu 7 bohaterów obecna była miłość zarówno piękna, niewinna, jak i również niosąca za sobą ból, cierpienie, śmierć, a nawet zbrodnię!
Jeszcze w liceum uczono mnie, że jak się pisze recenzję to trzeba w niej zwrócić uwagę na pewne rzeczy. Jak dobrze, że nie jestem już w szkole i mogę pisać o sztuce tak, jak chcę :). To może nawet nie być recenzja w opinii innych.
Wracając do tematu sztuki, którą widziałam chcę zauważyć, że akcja sztuki ma miejsce w przedwojennej Polsce w jednym z prowincjonalnych miasteczek. Ale tak naprawdę to to jest mało ważne. Bo miejsce, w którym grane są kolejne sceny nie ma żadnego większego znaczenia. Najważniejsze są tutaj emocje i uczucia bohaterów. I choć od napisania sztuki przez Nałkowską minęło bardzo wiele lat, to problemy poruszane przez autorkę scenariusza są wciąż aktualne. Miłość, choć piękna, zawsze potrafiła ranić i niszczyć ludzi. Tak dzieje się też w domu głównych bohaterów, czy też w życiu Agnieszki. "Niedobra miłość" z jednej strony pokazuje widzowi do czego zdolny jest zakochany człowiek, jak wiele upokorzeń potrafi znieść, jak bardzo pragnie za wszelką cenę wygrać walkę o drugą osobę. Z drugiej strony mamy też zmaganie się z błędami przeszłości, walkę z wyrzutami sumienia i brak wiary w to, że możemy być nadal szczęśliwi u boku tej drugiej osoby. Melodramat Nałkowskiej uświadamia również odbiorcy, że zakochana kobieta jest w stanie w imię miłości zatracić samą siebie. Mania, zakochana bez pamięci od lat w tym samym człowieku, wreszcie świadoma swego piękna i uroku decyduje się pierwsza wyznać miłość. Kiedyś przed laty myślała, że znaczy dla ukochanego coś więcej. Z każdym kolejnym dniem przekonywała się, że wcale tak nie jest. Dla niego to po prostu taki sposób bycia-
"całowanie rąk, patrzenie w oczy, mówienie drogie dziecko, przytulanie w tańcu".
Niejedną noc przepłakała, spędziła na myśleniu o tym, jaka mogłaby być szczęśliwa,
"jakie życie jest, a jakie mogłoby być".
W końcu coś w niej pękło i zdecydowała się powiedzieć mu o swoich uczuciach. Dała mu swoją miłość i nigdy jej nie odbierze, czy tak się stanie? Czy Mania i Justyn będą szczęśliwi razem? A co z resztą rodziny Słuczańskich? Kto wygra walkę o miłość, kto przegra, a kto zwyczajnie się podda? Odpowiedź na to pytanie i wiele innych poznacie oglądając sztukę do końca.  
Do tej pory znałam Zofię Nałkowską z kanonu lektor szkolnych. Bo przecież w szkole czytało się "Medaliony" czy "Granicę". W związku z tym sięgając po ten spektakl spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Tłumaczyłam sobie tytuł na wiele sposobów. Liczyłam na sztukę, której tematem będzie wielka niespełniona miłość. Myślałam, że może śmierć zabierze ukochaną osobę, a może zdrada, ból i cierpienie? Jednocześnie cały czas powtarzałam sobie, że przecież to ta autorka od lektur szkolnych. I co się okazało? Sztuka zaskoczyła mnie z każdej możliwej strony i to już od pierwszych sekund. 
Tak sobie siedziałam przed telewizorem, kiedy nagle zobaczyłam napisy końcowe. Nie zdążyłam się przyjrzeć strojom bohaterów, nie zainteresował mnie wystrój wnętrz, bo pochłonęły mnie kolejne historie miłosne. Po tym, jak zobaczyłam pierwszą scenę, myślałam że wiem, jakie będzie zakończenie. Myślałam o samobójstwie młodego człowieka, o tym że niespełniona miłość sprawia, że poddał się, że stracił sens życia. Pomyliłam się, bo zakończenie okazało się inne. Jakie? Moim zdaniem lepsze. Nie zdradzę Wam go, bo przecież chodzi o to, żeby zobaczyć, a nie dowiedzieć się jaka będzie ostatnia scena :).
W tej sztuce zaskoczyli mnie też aktorzy. Nie wiedziałam kogo ujrzę na ekranie, bo przecież nie zainteresowałam się tym wcześniej. Ku mojemu zaskoczeniu na ekranie nagle ujrzałam Piotra Adamczyka. Tak, to ten który w dobrze znanym mi filmie zdradza swoją drugą połówkę z kilkoma kobietami. To też ten sam, który grał papieża. Wiedziałam, że ten facet jest zmienny i natychmiast zaczęłam się zastanawiać kim będzie w tej sztuce. Na ekranie ujrzałam też Urszulę Grabowską, Magdalenę Cielecką i Dorotę Landowską. Znam całą trójkę bardzo dobrze z telewizji. Przecież to one twardo stąpają po ziemi, są zdolne do wielu rzeczy, bywają z zasadami, a także złe i niedobre. Czy znów każda z nich wcieli się w swoją rolę? Czy może zaskoczą mnie tym razem? Cały czas się nad tym zastanawiałam. Na ekranie szybko dostałam odpowiedź na to pytanie. Jak było? Zaskoczyli mnie wszyscy aktorzy, bo zagrali role, w których nie zobaczymy ich dzisiaj w polskim kinie, teatrze, czy telewizji, byli kimś zupełnie innym. 
Czym była dla mnie ta sztuka i czy polecam? Tak, polecam. Polecam z pełną odpowiedzialnością. To nie jest zwykła sztuka jakich wiele. Nie jest to kicz, kolejna nierealna i beznadziejna komedia romantyczna, tylko coś wyjątkowego i jak najbardziej realnego. Każda z tych historii może się zdarzyć nam. To nie jest list znaleziony w butelce na plaży, to nie jest wielki dom z ogrodem, narzeczona, która wybaczy zdradę, to nie jest nierealna historia miłosna, tylko samo życie. Samo życie, które coraz trudniej zobaczyć dzisiaj na ekranie, czy scenie. Ta sztuka zmieniła moje zdanie na temat Nałkowskiej, polskich aktorów i ich umiejętności oraz pokazała, że podejście do tematu miłości w sztuce może być inne, prawdziwe. Polecam każdemu, kto chce się chwilę zastanowić nad tematem miłości :)